Artykuły

„Matka mi nie uwierzy!” Rozmowa z Dorotą Murzynowską i Marcinem Żytomirskim, twórcami Ambasady Muzyki Tradycyjnej

Marta Domachowska: Początek historii AMT wiąże się ściśle z lokalem, który zajmuje. Kiedy się to wszystko zaczęło?

Marcin Żytomirski: Ambasada zaczęła działać w 2015 roku. W konkursie na działalność na Jazdowie wzięliśmy udział rok wcześniej, a jesienią 2014 roku zaczęliśmy proces przystosowywania tej przestrzeni do działań, które zaplanowaliśmy. 

Dorota Murzynowska: W tym czasie na tym osiedlu drewnianych domków, wybudowanym w 1945 roku w centrum Warszawy dla pracowników Biura Odbudowy Stolicy, zachodziły poważne zmiany. Ówczesne władze miały co do tego terenu różne pomysły, które – ogólnie rzecz ujmując – nie przewidywały dalszego utrzymania funkcji mieszkalnej Jazdowa. Prowadzono działalność zmierzającą do wysiedlenia dotychczasowych lokatorów i przeznaczenia tej przestrzeni pod bardziej prestiżowe projekty. Część domków opustoszała. W 2013 roku mieszkańcom i aktywistom udało się wywalczyć udostępnienie pustostanów organizacjom pozarządowym na okres lata, a w 2014 roku - ogłoszenie konkursu na roczny najem 12 niezamieszkanych domków. 

MD: Wasz projekt na działania popularyzujące muzykę tradycyjną okazał się jednym z sześciu zwycięskich. 

MŻ: Dowiedzieliśmy się o konkursie bardzo późno. Byliśmy umówieni na oglądanie oferowanych lokali w ostatnim możliwym terminie.Zdecydowaliśmy się na jeden z nich  i prędziutko nakreśliliśmy wizję działań – nie było to trudne, bo nieśmiałe fantazje o własnym miejscu snute były w Domu Tańca od lat. Po zamknięciu naboru okazało się, że większość chętnych upatrzyła sobie ten sam domek. Przestraszyliśmy się: ledwo usiedliśmy do tematu, a mamy konkurować z organizacjami, które działały już na Jazdowie latem. Nie chcieliśmy w głupi sposób odpaść lub dostać miejsce z przypadku. Wtedy naszą uwagę przykuł nr 3/20, który wcześniej wykreśliliśmy z listy, bo stał od dwóch lat pusty i nie miał instalacji elektrycznej.

Za to kusił lokalizacją w pewnym oddaleniu od innych domków, co przy naszej nie najcichszej działalności uznaliśmy za ważny plus. No i miał w sobie to coś – łatwo wyobraziliśmy sobie w nim naszą przyszłość (śmiech). Kolejne lata potwierdziły słuszność tego wyboru. Jedyne czego trochę żałujemy, to że u nas nie da się w prosty sposób powiększyć głównego pomieszczenia. Na Jazdowie są dwa typy domków i w tym drugim można połączyć dwa pokoje – kilka organizacji już z tego skorzystało. Ale kto by wtedy o tym wiedział...

DM: Nasze zobowiązanie obejmowało przystosowanie lokalu, czyli zmianę jego statusu z mieszkalnego na użytkowy. Musiał powstać projekt przekształcenia, wskazujący sposób spełnienia wymogów bhp, ppoż. i sanitarnych, następnie owe wskazania trzeba było zrealizować. No i poprowadzić tę instalację. To był remont totalny. A my nie jesteśmy urodzonymi majsterkowiczami. Wiele ułatwił fakt, że mieliśmy w swoim gronie studenta architektury – dziś już architekta – Jakuba Koronę, który zaopiekował się stroną formalną przekształcenia. A potem już poszło...

MD: Wasze postacie najpowszechniej kojarzone są z Domem Tańca i Taborem w Sędku na Kielecczyźnie, którego organizacją zajmowaliście się w ostatnich latach i który przyciągał rokrocznie coraz więcej (ostatecznie setki) uczestników – wielbicieli muzyki tradycyjnej i takiej formuły spotkania z nią. Taborów prowadzonych przez Dom Tańca było jednak znacznie więcej. 

DM: Tak, nasze stowarzyszenie – siłą różnych osób – organizowało Tabory, czyli letnie warsztaty muzyki tradycyjnej nieprzerwanie od 2002 do 2016 roku, czasem w dwóch różnych miejscach rocznie. My po stronie organizacyjnej pojawiliśmy się po raz pierwszy w Chlewiskach w 2003 r. jako nauczyciele… czardasza, wspierając zaproszoną na tabor węgierską kapelę. I temat nas pochłonął... Mniej lub bardziej maczaliśmy palce w organizacji Taborów Domu Tańca w Ostałówku (2005), Gałkach, Kocudzy (2006), Strychu (2007) i w Szczebrzeszynie (2008). W 2011 i 2012 roku, wraz z Kasią Brzozowską, realizowaliśmy Tabor Suwalski w Becejłach, a potem z Michałem Maziarzem i kapelą Tęgie Chłopy cztery tabory w Sędku na Kielecczyźnie. 

MŻ: Aktywność Domu Tańca w tym czasie skupiała się coraz bardziej na działaniach na wsi, w Warszawie potańcówki zdarzały się okazjonalnie. Może to było odreagowanie po latach, w których stowarzyszenie tułało się z wydarzeniami po mieście w rozmaitych warunkach. Po sukcesie Taboru w Sędku czuliśmy, że wokół interesujących nas zagadnień i naszej filozofii działania gęstnieje ludzka energia. Pewnie dlatego, gdy nadarzył się konkurs jazdowski, mieliśmy śmiałość, żeby zrobić krok w nieznane i zadeklarować podjęcie całorocznej aktywności w Warszawie.

MD: Jak to się stało, że udało Wam się pozyskać decydentów dla idei tego miejsca – co trzeba wpisać w takim wniosku, żeby władze dzielnicy dały się przekonać, że potrzebne jest temu miastu coś takiego, jak Ambasada Muzyki Tradycyjnej?

DM: Potrzeby i tęsknoty mieliśmy już dobrze zdiagnozowane. Opowiedzieliśmy o koncepcji miejsca dla potańcówek i warsztatów oraz snucia codziennej refleksji nt. muzyki tradycyjnej. Z przekonaniem, że jest to dziedzina kultury cenna, równoprawna z innymi i warta uprawiania w mieście. Tu ma rosnące grono odbiorców i to czynnych, praktykujących taniec, śpiew i grę na instrumentach. I być może to właśnie tu – jak to wynika z różnych obserwacji – pochodząca ze wsi muzyka ma największe szanse w jakiejś formie przetrwać i rozwijać się dalej.

 


Fot. Gutek Zegier

 

MD: Wspomniane wieloletnie działania warszawskie, w połączeniu rozmaitymi wydarzeniami od lat realizowanymi przez różne ośrodki w miastach i wsiach Polski oraz z Festiwalem Wszystkie Mazurki Świata, przysparzały coraz to nowych odbiorców temu modelowi kontynuacji polskich tradycji muzycznych. Jednak to mieszkańcy miast stanowią jak dotąd większość uczestników tego typu działań, prowadzonych zarówno na wsiach, jak i w miastach, prawda?

DM: Tak było w przypadku uczestników wszystkich taborów, to były festiwale w przestrzeni wsi dla przyjezdnych z różnych miast Polski i świata, z zaangażowaniem wiejskich twórców i często – pomimo pewnych zabiegów organizatorów w tym kierunku – odbywały się z ograniczonym udziałem osób miejscowych. Mamy wrażenie, że te proporcje udało nam się zmienić w Sędku, gdzie „lokalsi” czuli się gospodarzami na wielu poziomach, najpierw goszcząc grupę przygotowującą tabor podczas badań, potem udzielając swoich stodół i podwórek na warsztaty czy miejsc noclegowych dla uczestników i kadry festiwalu. Z roku na rok coraz bardziej aktywnie uczestniczyli w zajęciach, potańcówkach, warsztatach dla dzieci i innych wydarzeniach. Udało się to dzięki wydłużeniu procesu przygotowań do wielu miesięcy przed taborem, co dało nam czas, by poznawać ludzi i dać się poznać, systematycznie budując nasze relacje z mieszkańcami, wzajemne zaufanie i zaangażowanie w przedsięwzięcie. Bardzo się to przydało już podczas przygotowań do drugiej edycji Taboru Kieleckiego w 2014 r., kiedy nasz wniosek o dotację MKiDN trafił na listę rezerwową. W mediach społecznościowych pojawił się zrealizowany przez mieszkańców Sędka film-apel pt. „Panie Ministrze”, który bardzo wzmocnił naszą motywację do starań o tabor, a społeczności lokalnej dał poczucie sprawczości i współudziału w dziele.

MD: Wracając do misji zapewnienia mieszkańcom i bywalcom stolicy dostępu do muzyki tradycyjnej na co dzień, realizujecie ją m.in. właśnie poprzez „spotykanie ich” z mistrzami najstarszego pokolenia ze wsi różnych regionów.

DM: W pierwszych sezonach trudno było rozwinąć skrzydła. Sterując tym miejscem oddolnie, w oparciu o pomoc i zaangażowanie przyjaciół, ale bez dotacji, nie mogliśmy sobie pozwolić na regularne goszczenie muzykantów czy śpiewaczek ze wsi – za to skrzętnie wykorzystywaliśmy okazje, gdy inne sprawy sprowadzały ich do Warszawy. Zaczęliśmy też regularne zajęcia instrumentalne prowadzone przez młodą miejską kadrę. Od początku filarem programu Ambasady były regularne warsztaty gry na skrzypcach z Mateuszem Kowalskim. W ciągu pierwszych trzech lat przez jego szkółkę skrzypcową przetoczyło się kilkadziesiąt osób, a niektóre dzięki cotygodniowym spotkaniom zainspirowane zostały do głębszej i samodzielnej pracy, zdążyły już nawet pozakładać kapele i ogrywają potańcówki. Były też warsztaty gry na instrumentach dętych z Kazikiem Nitkiewiczem. Nieco później do grona młodych nauczycieli dołączył Jakub Zimończyk z warsztatami gry na akordeonie i harmonii. A od dwóch sezonów mamy przy Ambasadzie orkiestrę dętą działającą pod czujnym okiem i uchem Filipa Majerowskiego. Dziś ta młodsza miejska kadra doświadczonych już muzyków odgrywa bardzo ważną rolę w edukacji i popularyzacji muzyki in crudo.

Ale rzeczywiście od początku przyświecała nam idea stworzenia przestrzeni dla spotkania wokół tej muzyki z jej mistrzami ze wsi.

MŻ: My, miastowi, od ponad ćwierć wieku uczymy się grać tę muzykę w sposób coraz bardziej planowy i w niektórych jej obszarach transfer kompetencji technicznych zaszedł daleko. A jednak wykonujemy ją inaczej. To nieuniknione – mieszkamy w innej przestrzeni fizycznej, społecznej i kulturowej, od dzieciństwa nasiąkamy inną muzyką, inaczej pracujemy. Wiejscy artyści są też depozytariuszami niezbadanych pokładów muzycznego repertuaru i pamięci czasów, gdy ta muzyka funkcjonowała jako integralna część społecznego ekosystemu. Dlatego uważamy, że spotkania z nimi pozostają niezbędnym punktem odniesienia dla każdego adepta muzyki tradycyjnej.

 


Leon Lewandowski, skrzypek z Kaliskiego, i Dorota Murzynowska.
Fot. Gutek Zegier

 

MD: Dziś wygląda na to, że tę ideę udaje Wam się przekuć w konkretne działanie. I to na szczególnych warunkach...

DM: W Ambasadzie odbywają się nie masowe – ale regularne i istotne wydarzenia z udziałem wiejskich muzykantów i śpiewaczek. Dzieją się na dodatek w niewielkiej przestrzeni, bez podziału na scenę i widownię, tylko w sytuacji bardzo kameralnej, a jednocześnie odświętnej. Wbrew wyobrażeniom i przyzwyczajeniom zarówno odbiorców miejskich, jak i samych artystów ludowych. 

MŻ: Działamy poniekąd w synergii z rozrastającym się światem festiwali muzyki tradycyjnej –- a zwłaszcza z festiwalem Wszystkie Mazurki Świata”, który odbywa się w Warszawie dwa razy do roku. To świetna okazja, by zachłysnąć się wiejską muzyką i atmosferą tłumnej potańcówki, spotkać w jednym czasie i miejscu bardzo wielu artystów wiejskich z różnych stron, zainspirować się do dalszych poszukiwań. W Ambasadzie można tę ciekawość rozwinąć i ukierunkować. Dlatego staramy się organizować spotkania niespieszne. Stąd pomysł na formułę „48h!” – dwudniowych warsztatów z artystami wiejskimi w roli głównej, poświęconych muzyce jednej wsi czy mikroregionu. Chodzi o realną możliwość pobycia ze sobą, jakiej nie daje okazjonalny kontakt – jak w przypadku koncertu czy potańcówki, po której muzykanci czy śpiewaczki zaraz są odwożeni do domu. Ponowne zmierzenie się z pieśnią czy melodią podczas drugiego dnia warsztatów, możliwość powtórnego zanurzenia się w styl konkretnych wykonawców, wsłuchania w treść i język ich opowieści – to pogłębione doświadczenie pod względem muzycznym i międzyludzkim. 

DM: Gdy takie spotkania odbywają się regularnie, Ambasada przybiera poniekąd formę „szkoły”, w której można zgłębiać temat muzyki tradycyjnej w teorii i praktyce, jednocześnie pracując czy ucząc się w Warszawie. Choć nieodmiennie zachęcamy do samodzielnych wyjazdów po muzykę „w teren”, to jest ścieżka dla najbardziej zainteresowanych, którzy w dodatku mają możliwość modelowania swojego życia na potrzeby takiej przygody. Dlatego zależy nam, by miejski odbiorca mógł choć przez chwilę zetknąć się ze światem, w którym zrodziła się ta muzyka i zajrzeć głębiej, w bogactwo towarzyszących jej kontekstów. 

MD: W moim odczuciu dzięki swoim działaniom jesteście ambasadorami idei umuzykalniania w ogóle. To istotne dla społeczeństwa, w którym pokutują przekonania, że tylko osoby wykształcone muzycznie mogą np. muzykować w domu czy przy spotkaniach w gronie znajomych, a jeśli ktoś przejawia szczególne inklinacje w tym obszarze, ma do wyboru szkołę muzyczną (jeśli jest dość młody) lub talent show. Tradycyjny model, w którym pasjonat uczył się samodzielnie lub od drugiego, bez użycia nut i założenia przyszłej profesjonalizacji w tej kwestii, jest dziś rzadko realizowany. Ale dzięki niszy muzycznej, w której od lat działacie, Ambasada jest czymś znacznie więcej niż ognisko muzyczne dla dorosłych i młodzieży…

MŻ: Tak, wiele zajęć w Ambasadzie adresowanych jest do osób bez żadnego doświadczenia w śpiewie lub grze na instrumencie. 

Odwołując się do epoki świetności wiejskiej muzyki siłą rzeczy sięgamy do czasów, w których podstawowym sposobem, by doświadczać muzyki, było zapewnienie jej sobie samemu. Chcesz grać? To graj! Na wsiach śpiewało i muzykowało wiele osób, i zwykle miało to ważny kontekst społeczny i użytkowy. Do grania na weselu proszono najlepszych, ale podegrać młodym do śpiewu czy tańca na spontanicznej „muzyce” – to też było coś. Dziś ta muzyka nadal świetnie sprawdza się w interakcji. Może to właśnie w wyznaczeniu sobie poprzeczki na poziomie „użyteczność” – a nie „kunszt” – jest dziś coś dla nas uwalniającego? Równie uwalniający jest fakt, że nie ma innej drogi, żeby grać tę muzykę – szkół, certyfikatów. Komu burzy krew, chwyta za instrument. Zwłaszcza, że w Ambasadzie pełno próbujących.

Nasze „każdy może” nie oznacza, że muzyka ludowa jest łatwa do opanowania. Owszem, w naszym środowisku są znane przypadki osób, które pierwszy raz wzięły do ręki skrzypce, harmonię czy akordeon jako dorosłe, w kilka lat osiągnęły wysoki poziom wykonawczy, a teraz skupiają się na lokalnym stylu muzycznym i z powodzeniem funkcjonują na „rynku potańcówkowym”. To wyjątki. Dla większości ważne jest samo doświadczenie muzykowania i to, że szybko można zacząć dzielić je z innymi. Oraz eksploracja mało znanej kultury – próbując wykonywać tę muzykę, zapuszczamy się w jej świat.

MD: Nie każdy może albo chce organizować sobie terenową szkołę muzyczną. Istnieje cały świat ludzi, którzy zainteresowali się tą muzyką, bo możliwość jej zgłębiania została im podana w formie dla nich czytelnej i dostępnej na wyciągnięcie ręki. Patrząc z perspektywy ostatnich pięciu lat działalności – kto jest odbiorcą waszych działań?

DM: Zawiadywanie Ambasadą uświadomiło mi, jak różnorodne motywacje sprowadzają do nas ludzi.

W zajęciach uczestniczą zarówno osoby, które uparły się, by zagrać mazurka ze Rdzuchowa, jak i takie, dla których to nie wiejska muzyka jest magnesem – a to, że po raz pierwszy w życiu mają możliwość wziąć do ręki skrzypce, akordeon czy trąbkę i dowiedzieć się, jak ich użyć.

Inna ciekawa grupa naszych odbiorców to osoby, które już potrafią grać na instrumencie, ale nie mają po temu okazji. Pojawiają się dawni absolwenci szkół i akademii muzycznych, którzy zdecydowali się sięgnąć po instrument po latach przerwy – wywołanej obowiązkami rodzinnymi, pracą zawodową bądź wyniesioną z okresu edukacji traumą. Szeregi spotykającej się w Ambasadzie Warszawsko-Lubelskiej Orkiestry Dętej zasilają osoby, które z jakichś względów straciły możliwość grania w swoich orkiestrach, a chcą spotykać się z innymi w sytuacjach muzycznych, bądź zachować regularność grania na instrumencie. Niejedna z nich mogłaby pewnie powiedzieć, że dołączyła pomimo repertuaru, którym się zajmujemy (śmiech). Z czasem rodzi się zainteresowanie charakterystyką repertuaru i świadomość tego, czemu warto grać właśnie tę muzykę – i wielu zostaje z nami na dłużej.

Jeszcze inne grupy odbiorców przyciągają nasze potańcówki. Przychodzą pasjonaci wiejskiej muzyki, którzy nie wyobrażają sobie tygodnia bez wirowania i osoby tańczące zupełnie inne tańce, by po raz pierwszy spróbować oberka. Coraz więcej jest osób, które zetknęły się z niestylizowanym tańcem wiejskim gdzieś indziej i do nas wpadają na clubbing. Szczególnie dużo „narybku” zawdzięczamy otwartym zajęciom prowadzonym w Warszawie przez naszego stowarzyszeniowego guru tańca, Grzegorza Ajdackiego – co tydzień w poniedziałek, nieprzerwanie od 2010 r.

Innych interesuje, że impreza odbywa się w specyficznych okolicznościach Jazdowa – a nie w knajpie czy domu kultury. Czasem przychodzą po prostu posłuchać i poprzyglądać się zjawisku, o którym coś słyszeli na mieście. I poznać nowe osoby – poza parkietem również kwitnie życie towarzyskie. 

MŻ: Ostatnio dołączyło nowe grono osób zainteresowanych pogłębionymi rozmowami na tematy związane z wsią. Podczas naszego nowego cyklu „Rozmówki wiejsko-miejskie” – spotkań z udziałem przedstawicieli społeczności akademickiej: antropologów kultury, etnografów i kulturoznawców – dyskutowaliśmy już na przykład o tym, czym dzisiaj dla nas jest tradycja, czy obrzędy „dziadów” mogą być pomocne w żegnaniu odchodzących bliskich lub o współczesnym praktykowaniu zwyczajów kolędniczych. 

MD: Wobec Waszych wiejskich mistrzów jesteście ambasadorami zupełnie innych rodzajów spotkania, niż te, do których są przyzwyczajeni. Czy wobec tego ich również możemy uznać za adresatów działań Ambasady?

DM: Taaak! Tak uważamy!

MŻ: Wielu z nich bywało już w stolicy przy okazji dużego koncertu czy festiwalu. Kiedy przyjeżdżają na nasze zaproszenie i lądują w ciemnym parku, w drewnianym domku, często widzimy na ich twarzach dezorientację graniczącą z rozczarowaniem (śmiech). Jednak kiedy ta przestrzeń zaczyna się wypełniać ludźmi i okazuje się, że to osoby bardzo zainteresowane tym, co mistrz ma do przekazania, a często również kompetentne ponad średnią krajową, rozczarowanie przechodzi w pozytywne zaskoczenie. Nawet instrumentaliści, którzy ograli w życiu wiele wesel i zabaw, w ostatnich latach rzadko mieli okazję grać do tańca w sytuacji tak bezpośredniej, bez nagłośnienia, w niewielkim pokoju, w bliskim kontakcie z tancerzami. Intensywność takiego spotkania upaja muzykantów, sprawia, że cenią sobie to miejsce. Jeden z nich, dowiedziawszy się o ponownym zaproszeniu do Ambasady stwierdził: „to trzeba będzie się postarać!”. Takich opowieści znamy więcej. To także jest nasza misja – tworzenie dla artystów ze wsi innego rodzaju piedestału niż sytuacje sceniczne. 

MD: Kolejną grupą są zapraszani przez Was ich uczniowie-moderatorzy wydarzeń w Ambasadzie. Osoby, które na bazie swoich poszukiwań, nauki lub działań w terenie cieszą się zaufaniem wybranych muzykantów i posiadają już pewne kompetencje lub wiedzę, stają się beneficjentami Waszego sposobu konstruowania wydarzeń w AMT. 

MŻ: W relacji mistrz-uczeń przychodzi pora, by wyjść z muzyką do świata i często uczniom zależy na wyeksponowaniu osób, od których się uczą. Szczególnie ważne jest przypominanie tej muzyki, jej żywotności i potencjału, w miejscu jej narodzin, na lokalnych przeglądach czy potańcówkach, jednak wyjazd do Warszawy zawsze miał dla muzykantów jakąś magiczną moc. Widzimy naszą rolę w tym, żeby umożliwić taką sytuację. Mistrzowie zapraszani są w „otulinie” uczniów, to oni stają się moderatorami sytuacji warsztatowych – to nobilituje i mobilizuje, a przede wszystkim zacieśnia więzi. Przy tych okazjach uczniowie mają możliwość odwdzięczenia się mistrzom za godziny przesiedziane na ich przypiecku. Tutaj to oni mogą zaoferować swoje przewodnictwo po sytuacji, od kwestii związanych z podróżą czy przemieszczaniem się po dużym mieście, po relację z uczestnikami wydarzenia.

MD: Promotorzy integracji międzypokoleniowej byliby zachwyceni. Ja jako uczeń postawiony przez Was w takiej sytuacji potwierdzam, że dla obu stron to ciekawa wspólna przygoda. Z kolei jako nie-warszawianka mogę powiedzieć, że wyprawa do Ambasady, oprócz radości ze spotkania z muzyką czy mobilizacji do konkretnego zadania, przynosi mi zawsze pewność, że spędzę dobrze czas z ludźmi, którzy lubią to, co ja.

DM: Właściwie po to też jest to miejsce. Żeby każdy mógł doświadczyć że zajmowanie się muzyką tradycyjną to równie świetny sposób spędzania czasu razem, jak inne. Niekoniecznie z powodu ekstremalnych przeżyć muzycznych czy tanecznych. Choć te są bardzo możliwe (śmiech). 

MD: Pulę osób, które mogą podzielić to przekonanie, zasysacie m.in. przy okazji udziału w LABIE, festiwalu czasu wolnego, realizowanego przez kwartalnik „Przekrój” i społeczność Osiedla Jazdów.

MŻ: Jako promotorzy sztuki przyśpiewywania i improwizowania przyśpiewek, czujemy szczególne powinowactwo z Przekrojem. Dlatego podczas „Laby” toczą się u nas wydarzenia z dziedziny słów cięcia-gięcia. Ostatnio zaczynem sytuacji był towarzyski flirt przyśpiewkowy, którego karty utworzyliśmy w całości z tekstów zasłyszanych od śpiewaczek i muzykantów z okolic Rusinowa pod Przysuchą. Celem zgromadzonych było podtrzymanie konwersacji: kto chciał, śpiewał, kto wolał – recytował, dozwolone było też rymowanie ad hoc – aby na temat i mieszcząc się w rytmicznej frazie. Mieliśmy wsparcie skrzypka, który co jakiś czas zmieniał melodie. Wykonania referencyjne zapewniały znakomite śpiewaczki ze wsi Gałki Rusinowskie. Było bardzo wesoło i twórczo. 

DM: Na „Labie” występują obok siebie wydarzenia kulturalne powszechnie uznane za cenne – spotkania z pisarzami, zajęcia z rysunku, warsztaty architektoniczne – oraz  Ambasadowe warsztaty przyśpiewkowe. Taka narracja jest nam bliska. 

Sam Jazdów jest też wyjątkowy jako skupisko organizacji, pomiędzy którymi zachodzi osiedlowa synergia. W poszczególnych domkach toczą się rozmaite  przedsięwzięcia. Ich liderzy i uczestnicy być może nigdy wzajemnie nie zainteresowaliby się swoimi działaniami, gdyby nie spotykały się one na wspólnej przestrzeni. Są mieszkańcy, ale i ekolodzy, edukatorzy dziecięcy, popularyzatorzy nauki, architekci, muzycy wszelkich gatunków... Jazdów umożliwia nam wychodzenie z naszych baniek i często dostarcza nam niespodziewanych inspiracji. 

MD: Reklama szeptana jest też świetnym narzędziem upowszechniania Waszej pracy...

DM: Z pewnością dzięki wyjątkowemu sąsiedztwu o naszym istnieniu dowiadują się osoby, do których nasz przekaz nie dociera lub jest nie dość przekonywujący. Gdy masz rekomendację z zaufanego źródła, mniej się zastanawiasz, czy jako człowiek XXI wieku masz czas tańczyć wiejskiego mazurka.

Każdy może zaciągnąć do Ambasady swoich przyjaciół z zupełnie innej bajki i pokazać im, co w tej muzyce, w ludziach, w tej całej sytuacji spotkania fascynuje najbardziej. To działa. To jest często pierwszy krok „zaszczepiania bakcyla” – na miękko i przy okazji. Łatwo przecież zboczyć ze ścieżki wracając z koncertu w Ladomku albo z Otwartej Pracowni i wpaść prosto w nasze sidła (śmiech!).

MD: Promocja wydarzeń związanych z muzyką tradycyjną to często jednocześnie działalność misyjna, mająca na celu odczarowanie tej części naszego dziedzictwa, nie tylko mało znanej, ale dodatkowo obciążonej wynikającą z historyczno-politycznych zaszłości nie najlepszą sławą. Jakich środków używacie, żeby upowszechnić działania Ambasady?

DM: No tak, nie tylko reklama szeptana. Wykorzystujemy oczywiście możliwości mediów społecznościowych. Przywiązujemy wagę do komunikacji w Internecie i w miarę możliwości staramy się dbać o stronę wizualną naszych przedsięwzięć. Zawsze interesowały mnie stare fotografie i to, że w świecie cyfrowym można im nadawać nowe życie , jednocześnie snując  przez nie pewną opowieść. Skanujemy zdjęcia z albumów rodzinnych naszych mistrzów, szperamy w świetnym archiwum Muzyki Odnalezionej, a znaleziska dopasowujemy do wydarzeń w Ambasadzie. Posługujemy się nie tylko zdjęciami z młodości muzykantów, ale również materiałami nawiązującymi do tematyki zajęć, regionu. Na tysiąc unikalnych sposobów pokazują one, że była muzyka starych i młodych, obecna w różnych sferach i fazach życia.

MD: Podobnie jak inni organizatorzy wydarzeń z tej dziedziny, używacie także starannie dobranych sformułowań, np. „tradycyjne”, „niestylizowane”, czy „in crudo” zamiast „ludowe”.

MŻ: Po epoce PRL-u, w której muzykę wsi wykorzystywano dla celów ideologicznych, termin „muzyka ludowa" nie był neutralny. Ani precyzyjny – obejmował też zjawiska bardzo odległe od muzyki wiejskiej – np. repertuar biesiadny czy działalność scenicznych zespołów pieśni i tańca. Pojęcia „ludowe”, czy „lud” sugerują też jakąś jednolitość i anonimowość, a nasze doświadczenie kontaktu z tym światem muzycznym to moc różnorodności i indywidualiów. Z tych wszystkich względów wolimy posługiwać się innymi określeniami. Kluczowym elementem komunikatu jest dla nas człowiek i historia, która za nim stoi, zarysowanie kontekstu, z którego wynika muzyka. 

MŻ: Sposobem na to jest na pewno używanie autentycznego języka, bez – dość modnej – stylizacji na gwarę wiejską, której przecież nie używamy na co dzień. Budynek Ambasady to domek, nie „chałupa”, a na potańcówki najczęściej nie „pytomy”, ale po prostu zapraszamy, raczej też nie chodzimy „potańcować”. Nasz język i sposób konstruowania przekazu jest jak najbardziej współczesny. Zdarza nam się raczej używać gwary miejskiej, czy młodzieżowej, bo to nasz – i naszych odbiorców – język powszedni. Unikamy też opowiadania o muzyce wsi za pomocą archaizującej narracji rodem z fantasy, co też się zdarza przy opisywaniu tego rodzaju zjawisk.

DM: Nie każde z naszych wydarzeń adresowane jest do wszystkich, niektóre wymagają np. już określonych kompetencji muzycznych. Rzetelność opisu i precyzyjnie sformułowane warunki uczestnictwa to sygnał, że poważnie traktujemy zarówno samo wydarzenie i jego bohaterów, jak i potencjalnych uczestników. Daje to też poczucie bezpieczeństwa tym, którzy przychodzą i stawiają się w takiej sytuacji pierwszy raz, a nam pewną gwarancję, że takie osoby nie wyjdą z niesmakiem, nie spełniwszy swoich oczekiwań. 

MD: Od września do grudnia minionego roku zrealizowaliście ponad 70 różnego typu wydarzeń. Obserwując Wasze działania można odnieść wrażenie, że pracuje przy tym niemałe grono entuzjastycznych ludzi oddanych sprawie, a tzw. czynniki oficjalne wydatnie wspierają ją finansowo. Ile osób stoi na co dzień za tym przedsięwzięciem? I jak finansowane są te działania?

DM: Niektórzy myślą, że Ambasada to przedsięwzięcie o stabilnych finansach, z zapleczem zatrudnionych ludzi i rzeszą wolontariuszy. Łatwo dać się zwieść – liczbą wydarzeń moglibyśmy konkurować z niejednym domem kultury. Tymczasem, jeśli udaje się pozyskać środki, to przeznaczamy je głównie na koszty wynagrodzenia i goszczenia artystów. Możliwość delegowania zadań organizacyjnych i animacyjnych jest bardzo ograniczona. Nie ma tu etatów – księgowości, portierni, działu technicznego, osób sprzątających – a te obszary muszą zostać zaopiekowane. Grupa ludzi, którzy w różnym wymiarze zajmują się sprawami Ambasady, pracuje na zasadzie wolontariatu. W porywach to ok. 10-12 osób. Jednak w ciągu ostatniego roku najaktywniejsze grono gotowych oddać swój czas i kompetencje liczyło 5-6 wolontariuszy. To bardzo, bardzo niewiele, jak na liczbę wydarzeń, które kształtujemy, inspirujemy i obsługujemy. Ta praca jest w dużej mierze niewidoczna dla zewnętrznego oka. Tymczasem nowe pomysły otwierają kolejne pola działań do zagospodarowania oraz poczucie, że warto byłoby robić jeszcze więcej.

W ciągu pięciu lat zrealizowaliśmy dwa cykle wydarzeń dofinansowane z konkursów dotacyjnych MKiDN, pierwszy jesienią 2017 roku i obecny, rozpisany na lata 2019-2021. Kilka razy pozyskaliśmy środki z programów Instytutu Muzyki i Tańca i m. st. Warszawy. Poza tym większość wydarzeń w Ambasadzie odbywa się bez dotacji, siłą woli i ochoty oraz przy wsparciu finansowym uczestników.

MŻ: Jednocześnie zależy nam na tym, by rozwijać Ambasadę jako miejsce wspólne. Kto mieści się ze swoim pomysłem w jego misji i chce wziąć na siebie odpowiedzialność, może zrealizować wydarzenie według własnej koncepcji. Oznacza to jednak, że musi włożyć w to pracę przygotowawczą, np. wypromować wydarzenie, a potem otworzyć drzwi, ogrzać przestrzeń, posprzątać po gościach, etc. 

MD: Biorąc pod uwagę skalę waszych działań, te liczby, o których mówicie, są dość szokujące. Jakie wyzwania towarzyszą takiemu trybowi pracy?

DM: Spadek poczucia satysfakcji w obliczu niekończących się obowiązków, z których wiele oczywiście opiera się na naszej pracy wolontariackiej i osobistym wkładzie finansowym. Organizacyjna rutyna: nieustanne zabieganie o dotacje, kołowrót działań promocyjnych, rekrutacyjnych i porządkowych – w trybie ciągłym to bardzo wyczerpujące. Kiedy głównym motywem działania zaczyna być poczucie odpowiedzialności, łatwo o wypalenie.

MŻ: Taka intensywność towarzyszyła również organizacji taborów. Nasilona, niepozbawiona zmartwień i stresu praca zawsze wycinała nas na kilka miesięcy z normalnego rytmu życia. Teraz z trybu festiwalowego przeszliśmy w tryb małego domu kultury – posługując się środkami nieprzystającymi do tych realiów. 

MD: Skąd wzięliście siłę do tegorocznego remontu?

DM: Rzeczywiście, wymagało to od nas dużej mobilizacji. Jazdowskie domki to wartościowe świadectwo historii, dziedzictwo, o które należy dbać. A jednocześnie przestrzeń, w której staramy się działać na co dzień, również w miesiącach zimowych. Dlatego, choć nie czujemy powołania do prac budowlanych, w ubiegłym roku zdecydowaliśmy się na udział w miejskim konkursie na środki remontowe. Pozyskane fundusze, wzmocnione naszym wkładem z „1%”, pozwoliły m.in. na wymianę izolacji stropu. Teraz jest wyraźnie cieplej. 

MD: Ambasada Muzyki Tradycyjnej znalazła się ostatnio na Mapie Społecznych Miejsc Warszawy portalu warszawango.pl, rok temu wyróżniona została w pierwszej dziesiątce konkursu Trzeci Sektor, w tym w Plebiscycie mieszkańców. Co to dla was znaczy?

DM: To ważny sygnał dla Warszawiaków, że Ambasada nie jest wyłącznie środowiskowym klubikiem dla niszowego odbiorcy, a miejscem otwartym, poniekąd już sprawdzonym i coraz lepiej widocznym na kulturalnej mapie miasta. Takie wyróżnienia mają walor popularyzacyjny. Dzięki nim kolejne osoby potraktują wizytę w Ambasadzie na równi z wyjściem do teatru, na basen czy do kawiarni. Wpadną chociażby po to, by wypić herbatę na ganku, gdy z okna sączy się TA muzyka.

MD: Wspominam swoje wzruszenie, kiedy na imprezie w Ambasadzie zobaczyłam młodego chłopaka, którego poznałam parę lat wcześniej na potańcówce Wiejskiego Klubu Tańca w jego rodzinnych stronach. Podczas działań prowadzonych na wsi narzekamy na to, że reprezentanci miejscowej młodzieży to rzadkość wśród uczestników. Zresztą większość z nich wyjeżdża kształcić się w miastach, więc są fizycznie nieobecni. W tym konkretnym przypadku chłopak ze wsi przebywający w Warszawie odnalazł sposób na kontakt ze swoja tradycją dzięki miejscu, które stworzyliście. Dzisiaj to wzięty harmonista. Jakie są Wasze ulubione owoce? Które efekty tej działalności najbardziej sobie cenicie, jakie Was zaskakują, czy są jakieś niezapomniane momenty?

MŻ: Oj tak – pojawienie się w Ambasadzie młodych ludzi z miejscowości, w których funkcjonowały niegdyś świetne kapele albo w jakiś sposób działaliśmy my sami, jest bardzo miłe – daje poczucie, że „sztafeta trwa”. Poza tym… hm, nie usiłujemy liczyć wychowanków Ambasady – jesteśmy tylko jednym z miejsc, w których dziś można czerpać inspirację i umiejętności muzykowania – ale wszelkie postępy naszych bywalców w materii muzycznej czy tanecznej przynoszą nam satysfakcję.

DM: Utkwiła mi w pamięci scenka z weekendowych warsztatów z orkiestrą ze Zdziłowic, późną wiosną. Cały dzień, podzieleni na sekcje instrumentalne, rozrzucone gościnnie po różnych domkach, szlifowaliśmy roztoczańskie melodie. Wieczorem, tuż przed potańcówką, wpadliśmy na pomysł, by całą zgrają, w kilkadziesiąt osób, pójść pod okno sąsiada po lewej, który obchodził 70. urodziny i zagrać mu „sto lat”. Zeszli się mieszkańcy, muzyka i ciekawość wyciągnęła ich z domów. Mało kto z nas powstrzymał wzruszenie. 

MŻ: Ja długo wspominam sytuacje muzyczne okraszone wymianami przyśpiewkowymi. Nie zawsze jest na to wspólny „flow", nawet gdy grają najlepsi. Bywa, że wszyscy pochłonięci są tańcem albo ktoś ma przemożną ochotę śpiewać, ale nikt nie dołącza. Kiedy więc zdarzy się wieczór, gdy, ni stąd ni zowąd, zaczyna się śpiewanie na wyścigi i strofa goni strofę – wiesz, że jesteś we właściwym miejscu. To takie chwile aktualizacji tradycji – narzędziami ze starego świata snuje się opowieść o sprawach jak najbardziej współczesnych.

DM: Ja pamiętam jeszcze jedną taką upalną letnią noc z afterparty po potańcówce. W pokoju Ambasady zostało 4-5 osób, dwie z nich grają na instrumentach. Nagle przez otwarte okno zaglądają dwie krótko ostrzyżone głowy na mocnych karkach. To był dzień meczu na pobliskim stadionie i najwyraźniej powracających kibiców przywabiła „nasza” muzyka. Chłopaki pytają, czy – gdyby mieli wkład własny – mogliby się przyłączyć. Nie protestujemy, więc po chwili wracają z gościńcem i wsiąkają w sytuację. Następuje zderzenie subkultur, spotkanie światów na co dzień równoległych. Najtrafniej puentuje to jeden z gości: „Matka mi nie uwierzy!”.

 

 

______________________________________________________________

Artykuł powstał w ramach projektu „Współczesne konteksty
i praktyki w obszarze muzyki tradycyjnej”
realizowanego przez Forum Muzyki Tradycyjnej
w roku 2019

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego
pochodzących z Funduszu Promocji Kultury